Przejdź do treści

Koloryt spraw minionych,

czyli o dawnych zawodach, sposobach działań, narzędziach, które wypadły z obiegu oraz zanikłych sferach ludzkiej aktywności a także o tym, co przeminęło oraz o zmysłowych doznaniach „minionych” i przebrzmiałych obrazach.

Tekst i fotografie: Krzysztof Kubiak

 

 Istnieje obecnie kategoria zwana ginącymi zawodami. Wśród nich, na stronach Wikipedii, znaleźć można nawet „krzykacza miejskiego”. Tak. To nie nazwa rzadkiego ptaka a jeden z dawnych zawodów. To, co zaobserwowaliśmy podczas naszych badań na Powiślu, było wtedy jeszcze żywe. Wytwarzane, używane, sprzedawane na targach lub opowiadane, jako całkiem niedawna rzeczywistość. Podobnie jak dźwięk wozu jadącego po kocich łbach.

Solec słynął kiedyś z hodowli gęsi. Mieszkańcy mieli prawo do wypasania na Łążku, olbrzymiej łące pod skarpą miejską. W czasach naszych badań, każdego wieczoru, nieliczne już wtedy gęsi, a czasem świnie i krowy, udawały się, same (!), na nocleg do domu.  Po ciemku można było natknąć się na wielkiego stwora. Przed wojną i wcześniej, jesienią, przygotowywano gęsi do sprzedaży. Kupcy żydowscy odbierali je pod Warszawą. Gęsi pokonywały tę drogę na piechotę przez wiele dni, jak kierdel owiec. Przedtem jednak przepędzano je przez smołę a zaraz potem przez drobny żwir. Proces ten nazywano „podkuwaniem”. Dzięki temu gęsi były w stanie przebyć tak długi dystans.
Skoro były gęsi to  było i pierze. Kobiety z Solca umawiały się kolejno w poszczególnych domach na darcie pierza. Każda przynosiła swój worek z piórami. Posiedzenie zaczynało się od zwyczajnych rozmów, plotek, nowin. To trwało. Potem czas wypełniany był śpiewami. Takie spotkanie trwało kilka godzin i miało swój charakterystyczny rytm.

Typowe kosze wiklinowe, z płaską ścianką sprzedawane były na targu w Lipsku, a później, gdy przywrócono targ w Solcu, również i tam. Wyplataniem koszy wiklinowych zajmowało się wówczas wiele osób. Wiklina była ogólnodostępna. Jej krzaki tworzyły zagajniki nad Wisłą. Palacz z Domu Dziecka nauczył nas wyplatania koszyka z płaską ścianką. I choć nie potrafiłbym już tego powtórzyć, pamiętam medytacyjny charakter tego wyplatania.

Targ w Lipsku, jarmark w Solcu dawniej. W latach 80-tych sprzedawano tam wyroby rzemieślnicze, zwykle lokalnych wytwórców. Na porządku dziennym były stoiska z ceramiką. W większości sprzedawano doniczki, które stopniowo wypierały inne, bardziej tradycyjne wyroby. Jednak pojawiały się jeszcze i to wcale często, dzbanki a nawet misy. Ze względu na powszechne używanie sprzężaju konnego, na targu można było kupić powrozy. Podczas każdego wtorkowego targu pojawiało się, chociaż jedno, stoisko miejscowego powroźnika.
„Dawniej to nie było tak jak dziś, tylko było błoto jak licho. Jarmarki przed wojną były ogromne. A przez środek rynku bruk był. To z jednej i z drugiej strony bruku były faryniarze z mięsem. Nazywało się to faryniarze. Tak tyle było stołów z mięsem. A teraz to już nie wolno by tak było. A tu znowuż jak ten skrawek jest, to tam były z materiałami, z odzieżą gotową, z butami. Wtedy się mówiło jarmark. Był co środę. Były do wojny. W czasie okupacji wszystko zlikwidowali, wszystko zmarnowali. A jak się zrobiła Polska, to trochę zrobili na tym rynku porządku, wycementowali go i teraz przynajmniej nie ma błota, a  dawniej to było błoto.” (Solec)
Nie ma też śladu żydowskich sklepików. Tylko w Ciepielowie zachowała się synagoga, w której wtedy urządzono skład mebli. Żydowskie miasteczka przestały istnieć. Nie znaleźliśmy domu ze śladem mezuzy przy drzwiach.

Pola orano i bronowano końmi. Był to wtedy normalny widok chociaż pojawiały się też traktory. Sianie z płachty nie było w tamtym czasie czymś nadzwyczajnym. Transport konny na dłuższe dystanse był dobrze pamiętany. Podczas badań nieraz podwoził nas ktoś furmanką.

„Mój mąż jeździł do Ostrowca, bo dawniej to do sklepu, to wozili towary z Ostrowca, z Radomia, ale wszystko konnymi pojazdami. Saniami, wozem to jeździli dwa razy w tygodniu. Jechali o dziesiątej wieczorem, żeby w Ostrowcu być na rano. A teraz kto by chciał pojechać końmi na noc? Teraz to by nie wytrzymał taki mężczyzna…”

Wyspa Chałupki została rodzajem przetrwalni dla narządzi i technik nie  wymagających zastosowania elektryczności. Mieszkańcy wyspy odmówili podpisania dokumentów zrzeczenia się własności gruntów i domów na wyspie. Nie doprowadzono im nigdy elektryczności. Używali baterii, świec i nafty do oświetlenia. Radia tranzystorowe mieli tylko na baterie. Zbierali ze stałego lądu te  narzędzia rolnicze, do których można było zaprzęgać konia lub obsługiwać je za pomocą siły mięśni. To stąd kierat na wyspie. Cepów używali gdy potrzeba było mniej ziarna. Wszelkie rękodzieło, nie wymagające zastosowania silników elektrycznych, mogło być tu praktykowane. Płoty wyplatali z wikliny lub zbijali z grubszych patyków. Robili samodzielnie sieci i wyplatali kosze. Orka na wyspie i zbiory wykonywana była sprzężajem konnym. Drewniany prom i łódki napędzano długimi drągami pozwalającymi odepchnąć się od dna. Nie spotkaliśmy tu, w odróżnieniu od Kłudzia, łodzi z archaicznym, grubo tkanym, płóciennym żaglem rozprzowym.

Pranie odbywało się bez pralki; używano tary i kijanki. Płukano bezpośrednio  w Wiśle. Nie można było użyć lodówki do przechowywania żywności, a zatem, przy każdym domu czekała chłodna piwnica. Były one jednak zalewane podczas całkiem częstych przyborów rzeki. Stosowano techniki konserwacji wszystkiego; w słojach, beczkach. Solono, kiszono, suszono.

Wszystkie stosowane tam narzędzia wydawały swoje, charakterystyczne dźwięki. Ich muzyka brzmi mi do dzisiaj. Melodia drewnianego promu chrzęszczącego na piasku podczas przybijania do brzegu. Rytm cepów i chrobot kieratu. Maselnica. Walenie praniem o kamień lub lód. Pustawy dźwięk drąga obijającego się o burtę drewnianej łodzi. I na końcu nawoływania ludzi przekrzykujących się z jednego brzegu na drugi.
Drewniany prom był stale używany przez mieszkańców wyspy Chałupki, naprzeciwko Chotczy. Był to jedyny środek umożliwiający przeprawienie się z konnym wozem, czy transport większej ilości towarów. We wsi Kłudzie pracował prom z prawdziwszego zdarzenia, choć nietypowy. Nie posiadał rozciągniętej przez rzekę liny. Obsługiwała go motorówka przymocowana do burty.

Na prawym brzegu Wisły, we wsi Basonia, stacjonowało multum drewnianych promów. Zabudowania wsi położone były po jednej stronie Wisły, zaś większość łąk i część pól usytuowane były na lewym brzegu. Dlatego większość mieszkańców wyposażyła swe gospodarstwa w drewniane promy. Niektórzy dokonywali na nich twórczych modyfikacji. Słyszałem o dwóch przypadkach instalowania, na traktorze, który wjechał na prom, wału zakończonego śrubą napędową. Brzeg Wisły w tej wsi wyglądał jak przygotowanie do sporej operacji desantowej.

Rzeka nie stanowiła wtenczas jakiejś strasznej przeszkody. Niemal w każdej wsi, o niemal każdej godzinie, również w nocy, można było usłyszeć z obu brzegów wołanie: „przewozu!”, „przewozu!”. Prawie zawsze znalazł się właściciel łódki, który przeprawiał pasażera na drugą stronę rzeki. Mieszkańcy nadrzecznych miejscowości mówili, że teraz Wisła umarła. Nie ma tego ruchu stateczków, barek, łodzi. Nie słychać śpiewu oryli i pokrzykiwań flisaków.

Kolejka po chleb. Studenci pod kierunkiem prof. Jacka Kurczewskiego opisali zjawisko ogonów i kolejek w PRL-u. Kwitło wtedy życie kolejkowe. Ogonek po coś stawał się przestrzenią, w której wymieniano rozmaite informacje, plotki; kwitło życie towarzyskie choć czasami pełne napięć („pan tu nie stał”). Ale przemilczano też wiadomości o tym, że gdzieś rzucą nowy towar (żeby nie wykupili) albo właśnie ktoś informował o dostawie rarytasów w innym miejscu. Podczas stanu wojennego sam byłem świadkiem rozpędzenia tłumu demonstrantów na Marszałkowskiej; ludzie porozpływali się gdzieś po bramach, uliczkach a rozgrzany gonitwą oddział Zomo parł dalej, aż dotarł do Szpitalnej. Przed sklepem Wedla stała długa kolejka emerytów (po ptasie mleczko i torciki wedlowskie). W bojowym zapale zomowcy rozpędzili kolejkę i nie napotykając oporu, „miękko” zniknęli gdzieś w okolicy Nowego Światu. Wtedy, z przeróżnych zakamarków, zaczęli wychodzić rozgonieni niedawno „flagowi” demonstranci. Widząc pustkę przed Wedlem sformowali nową kolejkę i wykupili wszystko.

W pewnym momencie dziejów pojawiła się też kategoria „zawodowych” kolejkowiczów, wynajmowanych do polowań na rzadkie towary. Amatorzy przeżywali niewyobrażalną satysfakcję z upolowania jakiegoś towaru. Tak właśnie – „z upolowania”. Musieli czuć się jak pierwotni łowcy. Kolejki były także najzwyczajniejszą codziennością; tak jak cykliczna kolejka po chleb („bo rzucili”).

Znikające zapachy. Na ogół o nich nie pamiętamy. Zapachy nam się „przypominają”. Mówimy o zapachu dzieciństwa, zapachu przeszłości. Zapach skoszonego siana, ścierniska… Zapach świeżo udojonego mleka… Charakterystyczny zapach właśnie wypieczonego chleba. Stajnia, obora, chlew. Zapachy powracające – ognisko, las, wiatr znad rzeki, zapach burzy. Czy można odtworzyć zapach, czy tylko możemy go opisywać, opowiadać o nim? Zapamiętany zapach jest wszakże źródłem magii; może nas przenieść w czas przeszły, nieraz w wyobrażony, może zarazem przypominać i inspirować. Zapach jest silnym medium. Jak „wyglądały” zapachy Solca, Lipska, Ciepielowa, Sienna, wsi nadwiślańskich?  W jakim czasie? Czy zapachy „czasów” różniły się od siebie? Zapach dawnego targu? Jak „brzmiał” zapach świata kiedyś? Jakie były jego nuty? Zapach miasteczka nocą? Zapach szabatu?
Jak silnie oddziaływać musiał zapach, skoro spowodował on u Izaaka Babla rodzaj refleksyjnego postoju w jego cwale z Konarmią. Po zdobyciu chasydzkiego miasteczka na Kresach, pisarz snuje się po opustoszałych uliczkach. Pachnie chałą. Jest szabat. Domy pozamykane. Panuje bezruch święta. I wtedy przychodzi mu do głowy pytanie: a może tak zostać tu i spróbować zrozumieć wszystko?

Jeszcze nie tak dawno w Kłudziu działał prom. Mosty budowano w okolicy trzy razy i zawsze wybuchała jakaś wojna. Most pozostawał niedokończony, wreszcie zburzony. Teraz, już od ładnych kilku lat, nieopodal Solca stoi nowy most przez Wisłę.
Nie wszystko, co należało kiedyś do przeszłego świata staje się definitywnie minione. Niezapisane realności dźwięków i zapachów ulatują prędzej. Jednak pewne wytwory materialne dostają drugie życie. Podczas naszych badań na Wiśle nie było kryp. Dziś, na przystani w Kłudziu stoi ich kilka. Służą do przewożenia turystów. Dawne techniki bywają odtwarzane. Z wikliny nadal robi się kosze i meble, choć skala tego jest inna niż dawniej. Świat zmienił się i będzie to robił dalej. Nie znaczy to jednak, że świat umarł. On istnieje tylko zmienił kształt, podobnie jak wiele przedmiotów, technik, dźwięków, wyobrażeń i ludzkich aspiracji.