Przejdź do treści

Świat mitu, legendy, słów mówionych.

Rzeczywistość wyobrażona.

Tekst I FOTOGRAFIE: Krzysztof Kubiak

Rzeczy małe są ważne. Rzeczy małe mogą być wielkie. Humanistyka „odkryła” istnienie małych światów dość późno. Mogło to się zacząć pod koniec XIX wieku. Ludoznawcy zajęli się kulturami chłopów, podróżnicy opisywali egzotyczne plemiona w europejskich koloniach. Już w wieku XX historycy uznali istotność badań nad tzw. życiem codziennym. Na przełomie ostatnich wieków uznaliśmy, że to, co jeszcze nie tak dawno traktowano jako specyficzną dla jakiejś wsi gwarę, obecnie nazywamy językiem. Zrozumieliśmy, że opowieść o zwyczajnych ludziach i o zwykłym życiu może być najważniejsza. Z drugiej strony, gdy przyjrzymy się występującym na Powiślu nazwom samych miejscowości, przenoszą nas one w inne, zdumiewające rejestry. Czy chodzi tylko o geografię? Możemy być w Lipsku lub w Babilonie, w Dreźnie lub w Raju, w Pradze lub Kaczych Dołach, W Bożym Darze lub w Babie. Sporo na tak niewielkim obszarze. Pachnie egzotycznie. Pachnie tajemnicą.

Przestrzeń wokół Solca nad Wisłą spowita jest w mitologii. Usytuowana jest ona w słowie mówionym, ale posiada też „dowody” w postaci materialnej. Choćby ten ślad na Wiśle powstały w czasach św. Stanisława. Właściwie dwa ślady. Jeden gdy święty przeprawiał się do Piotrawina by wskrzesić zmarłego i drugi, gdy łodzią udał się na sąd królewski do Krakowa. Są to niezwykłe, jak głosi opowieść, zmarszczki na wodzie ciągnące się, mimo braku wiatru, w poprzek rzeki oraz wzdłuż Wisły do samego Krakowa, do Skałki, gdzie odbyć miał się sąd i egzekucja świętego. Wnikliwy obserwator potrafił dojrzeć te dwa tropy prowadzące do czasów minionych, czasów legendy, do innego wymiaru. Ten rodzaj spostrzegawczej otwartości pozwalał wypatrzeć też inne znaki przenoszące obserwatora w przestrzeń mityczną, do tej sfery, którą Mircea Eliade nazywał „in illo tempore”.

W Sadkowicach stoi figura anioła. Postawiono ją na pamiątkę odnalezienia monstrancji skradzionej z kościoła. Tu, gdzie stoi teraz kapliczka, miała objawić się uskrzydlona postać, która wskazała miejsce ukrycia monstrancji. Podczas wojny do figury anioła miał strzelić żołnierz wyśmiewający cud odzyskania monstrancji. Ślad tej kuli ma być do dziś widoczny pod skrzydłem postaci. Drwiący z cudu żołnierz został wkrótce ukarany. Zabiła go tajemnicza, zabłąkana kula „zza Wisły”, która zwykła wymierzać  sprawiedliwość. Ów powtarzający się motyw niespodziewanej kuli, strzały z łuku, pocisku armatniego zza Wisły, pojawiającego się jako karząca ręka sprawiedliwości, zasługuje na dalsze badania. Sama kapliczka anioła w Sadkowicach jest materialną próbą upamiętnienia niegdysiejszego zdarzenia cudownego. Mimo materialnego kształtu ma nas przenieść właśnie do rzeczywistości usytuowanej „in illo tempore”. Wisła, w tej opowieści, staje się prawdziwą, magiczną granicą, oddzielającą krainę „tu” od świata „tam”. Określenie „zza Wisły” oznacza, że zdarzenie przychodzi z innego terytorium, nie naszego, z jakiegoś odległego i mitycznego „stamtąd” To nie jest ten drugi brzeg, na który, z łatwością, przeprawiano się
jadąc na targ, czy do rodziny. Wisła jest tu zaprezentowana jako prawdziwa granica między światami.

Królewski dokument (przypisywany Władysławowi Jagielle), nadał solczanom prawo do korzystania z lasu i olbrzymiej łąki pod miastem.
Stąd możliwość wypasania nad Krępianką wielkich stad gęsi. Dokument ten miał być gwarantem zasobności mieszkańców Solca. Podczas badań nikt nie chciał nam go pokazać, choć opowiadano, kto go teraz może przechowywać. Dawano do zrozumienia, że gdyby to królewskie świadectwo dostało się w niepowołane ręce np. ówczesnej władzy, solczanie mogliby utracić pradawne przywileje wraz z przymiotnikiem „królewski”. Sprawa ta była tajemnicza. O doniosłości dokumentu świadczyć też miały anegdotyczne historyjki opowiadane z największą powagą. Choćby opowieść o oficerze SS, na którego żądanie, pokazano uroczyście dokument z królewskimi pieczęciami. Zobaczywszy znaki królewskie żołnierz ten wyprężył się na baczność, zasalutował, stuknął obcasami i więcej już nie domagał się dowodów na szczególne uprzywilejowanie solczan.

Mieszkańcy Solca nad Wisłą zwracali szczególną uwagę na przymiotnik „królewski”, bowiem ich miasto było właśnie królewskie. Pełna nazwa tej miejscowości powinna, wg zebranych relacji, brzmieć „Solec nad Wisłą Miasto Królewskie”. Koniec. Kropka. Mieściła się w tym zarówno duma jak i nostalgia za utraconą świetnością. W mieście pozostały wszakże fragmenty niegdysiejszego splendoru; choćby szkoła z tradycjami, z etosem nauczycielsko – uczniowskim. Solec bardzo cierpiał, że nie ma już praw miejskich a miastem powiatowym jest Lipsko. Podobno dawniej, aby podkreślić „królewskość” i szczególny, elitarny charakter miejscowości,  zatrudniano na rogatkach
strażników, których zadaniem było zatrzymywanie i nie wpuszczanie do miasta niechlujnie ubranych osób. Mieszkańcy okolicznych miejscowości nazywali solczan „krawaciarzami”.

Św. Stanisław w Solcu

To stąd wyruszyć miał Św. Stanisław Szczepanowski do Piotrowina by wskrzesić zmarłego, który miał zaświadczyć, że sprzedał swe włości biskupowi przed swoją śmiercią. Zabieg wskrzeszenia przebiegł pomyślnie. Piotrowin zaświadczył  i został zaprowadzony przez św. Stanisława z powrotem do grobu. W miejscowych legendach stronami konfliktu są biskup i król. W opowieściach występują rozmaite obrazy i wątki nawiązujące do motywów apokryficznych oraz Nowego i Starego Testamentu. Jest to choćby sposób przechodzenia przez rzekę; bądź po wodzie, jak Jezus, bądź po suchym dnie, ja Mojżesz przed którym rozstąpiły się fale. W folklorze znana jest figura dowodząca prawdziwości przyszłego zdarzenia. Tu: upieczony kogut, który ożywa i pieje oraz wbita laska, z której wyrasta lipa korzeniami do góry.

„Dziadek nam opowiadał, że tutaj w Solcu zamek przecież jest, i że na tym zamku była uczta i kogut był pieczony na półmisku, i ten król powiedział, że pierwej ten kogut zapieje na tym półmisku, niż ten Piotrowin wygra tę sprawę, że to nieprawda jest, że to tego Szczepanowskiego jest ta wieś. A to nad Wisłą było, tam jest w tym miejscu teraz taka kaplica, kościółek taki postawiony, w tym miejscu gdzie ta sprawa była. Św Stanisław wezwał na świadka tego Piotrowina a on był już umarły, pochowany był. I z procesją poszedł ( św. Stanisław) przez Wisłę, woda się rozstąpiła i ścieżka się zrobiła przez Wisłę. Tak twierdzili ludzie, że w tym miejscu właśnie zawsze tak widać, jakby przez Wisłę ścieżka była. Poszedł tam do tego Piotrowina nad grób i wskrzesił go i przyszedł ten Piotrowin świadczyć na sprawę i powiedział, że jako ten Mistrz (właściciel ?) sprzedał biskupowi” .

„Biskup Szczepanowski mówił, że kupił wioskę Piotrowin. Bardzo się królowi podobała ta wioska, więc chciał mu tę wioskę odebrać. „A jakie masz na to dokumenty?”- zapytał król biskupa. Dokumenta miał, ale król w nie nie wierzył. Więc mówi biskup tak: ”to ja pójdę, Piotrowina wskrzeszę, na świadectwo tu przyjdzie, na sąd.” I przeszedł ten Święty Stanisław Wisłę i tam właśnie woda się do dziś rozdziela; suchą nogą przez Wisłę i z powrotem z tym Piotrowinem. I pomodlił się. Modlił się długo nad grobem. I Piotrowin wstał z grobu i przyszedł na świadectwo. Tu właśnie na tych błoniach odbywał się sąd (pod Solcem). „Ja wioskę sprzedałem. Biskup Stanisław Szczepanowski kupił ode mnie tę wioskę”- rzekł. Więc król bardzo zdenerwowany mówi tak: „uwierzę w to, jak te wołu zaryczą, co się w kotłach gotują na przyjęcie, na ten obiad.” Woły zaryczały. Król się zdenerwował. „Jak te koguty zapieją, co się gotują!” Koguty zapiały. Więc król się okropnie zdenerwował, wszystko przegrywa. Świadkowie, sędziowie, wszyscy słyszą to, więc mówi tak:
„jeżeli pojedziesz ty łódką, ja na koniach, cztery ich. Jeżeli kto będzie pierwszy w Krakowie, pod prąd do Krakowa, pod wodę, pod prąd, więc uwierzę, że ty tę wioskę kupiłeś”. Król siada do bryki zaprzężonej w cztery konie. Dojechał do Sandomierza, tam na niego czekały świeże konie. A biskup popłynął łódką pod prąd.  Król pędzi, dojechał do Krakowa, a biskup Szczepanowski już w Krakowie, na Skałce odprawiał mszę świętą. Król się zdenerwował, wyjął miecz i ściął Stanisława. I od tamtej chwili król zrzuca z siebie szaty królewskie i przyodziewa łachmany podróżne i idzie pieszo po służbie. Poszedł, tułał się, nigdy nie wiedział jak się nazywa i nikt go więcej w Krakowie nie widział. Dlatego właśnie Pan Bóg go skarał, że niewinnego biskupa zabił.”

Jakby mało było znaków niezwykłych ludzie pokazywali sobie jeszcze lipę, co rosła korzeniami do góry za sprawą cudu św. Stanisława, który w Piotrowinie miał wbić w ziemię swą laskę.

Dzwon z kościoła zerwał się i wpadł do dołu poniżej skarpy i do dziś można go usłyszeć jak dzwoni w dniu św. Stanisława.

Zamek w Solcu miał być połączony lochami z zamkami w Iłży i Janowcu. Niektórzy „pamiętali” wejścia do tych podziemi, „którymi panowie mogli wozem jechać”.

Straszyło w różnych miejscach. Był tu i czarny pies przenikający prze szparę w stodole, ale po przeżegnaniu się ucieka lub daje się przepędzić. Występował w nocy i straszył chłopaków wracających z „kawalerki”. Przy młynie, co się zawalił też straszyło. Słychać było nocą jakieś śmiechy, głosy, hałasy. Strach. Córka młynarza uciekła z młynarczykiem do Ameryki, ojciec ich gonił, jak zły duch w bajce, ale młodym się udało. Ktoś tu się powiesił, ktoś rozpił i tak młyn popadał w ruinę. Niektórzy nie jeździli drogą koło kirkutu na targ w Zwoleniu, bo lubiło tam straszyć; konie nie chciały iść a w poprzek drogi leżał nocą wielki baran.

„Tu króle chodzą po nocy. Był tu przecież zamek królewski i mówili, że jest tam taki loch przeprowadzony do Sandomierza.”

„Tu w okolicy to opowiadali, że tu, na tym zamczysku widzieli wieczór zawsze, że koń latał po tych górach. Moja babcia mówiła, że sama widziała, ale czy to prawda? Czy to był może prawdziwy koń, czy może fabrycznie tam coś było, to tego nie wiem. Tylko tak opowiadała; szła i widziała.”

„Jak się jedzie na Przedmieście, to tam taki Zielony Dół, czy jak tam się nazywa, że tam straszyło w tym Zielonym Dole. Jak byłam dzieckiem, to ja się bałam, teraz to tak sobie myślę, że czego teraz takich strachów nie ma, żeby straszyło”.

„W Boiskach taka ścieżka była, przez sad i po zastodolu, i mówię do dziewczyny, co ją odprowadzałem do domu: tu straszy, pies jakiś lata. Aby to skończyłem, leci pies tak naprzeciw, taki cholera jak cielę duży, aby szum się zrobił. Ja pac go w michę. A ona:”O Jezu kochany!” powiedziała i złapała mnie za rękę, i gdzieś się ten pies podział, cholera, i aby wiatr zaszumiał i psa nie widziałem, a pies taki był, nieznany mi. O! Tyle strachów widziałem.”

Historie takie opowiadane były nader chętnie. Sądzę, że powinna zostać stworzona mapa, takich miejsc w okolicy.